środa, 15 maja 2019

"chłop babie baby nie zastąpi"

Wieczór z przyjaciółką, kawa i babska paplanina niezmącona dziecięcym "mamoooo"... To jak mini urlop. Prawdziwy zastrzyk dobrej energii. Przypomina mi się dzisiaj tekst, który napisałam kawał czasu temu, a ciągle jego tytuł krąży mi po takim udanym spotkaniu nad głową. Przypominam go również Wam. Miłego dnia i równie miłego wieczoru!!!



Chłop babie baby nie zastąpi
Strasznie ciężki ten listopad. Ponury jakiś taki. Męczący. Śpiący. Chociaż i z listopadem można sobie poradzić. Kocyk, poducha i dobra lektura brzmią zachęcająco, więc gdy cały dom zasypia ( bądź chociażby najmłodszy członek rodziny), korzystam ze swojego pięć minut. 
Wertując moje ulubione czasopismo natknęłam się na artykuł, a raczej na całą ich serię, zatytułowaną poradnik terapeutyczny. Ponad trzydzieści stron tekstu porusza różne aspekty psychoterapii wśród polaków. Że problemy psychiczne są dziś mniej wstydliwe. Że świadomość naszej złej kondycji psychicznej większa. Że zestresowani jesteśmy. Że gospodarka w tym kraju nas przygniata. Że pośpiech, wymagania, zagrożenia. Jednakże wzrok mój przykuł nagłówek Dlaczego to kobiety idą na terapię? Otóż podobno długotrwały stres dużo bardziej szkodzi kobietom, niż płci przeciwnej. Szwedzka psycholog Marianne Frankenhaueser, zajmująca się psychobiologią stresu, dowiodła w swojej pracy badawczej, że hormon stresu u mężczyzn i kobiet podczas pracy zawodowej wzrasta do tego samego poziomu, z tym, że mężczyznom po powrocie do domu poziom ten spada, zaś kobietom pozostaje aż do końca dnia. Ponieważ bardziej narażone jesteśmy, my kobiety, na trudności natury psychicznej spowodowane stresem, a jednocześnie posiadamy większą świadomość istoty relacji międzyludzkich w życiu - decydujemy się na terapię. 
Ale dlaczego terapię? Bardzo trafnie podsumowuje to Katarzyna Miller "Teraz najczęściej (kobiety) są bardziej zajęte i trudniej im tworzyć tradycyjne grupy wsparcia: kółka towarzyskie, książkowe, kucharskie. Choć bardzo wiele mimo wszystko to robi. Kiedyś darły pierze, dzisiaj szukają podobnych relacji. Mężczyzna babie baby nie zastąpi - dodaje".
Ostatnie zdanie wyjątkowo utkwiło mi w pamięci, gdyż wydaje mi się ono niezaprzeczalne. Ponoć mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus. Chociaż jeden bez drugiego żyć nie może, to jednak każdy z innej planety. Kto więc inny jak nie baba drugą babę zrozumie najlepiej? Naturalnie bywają takie sytuacje w życiu, gdy profesjonalne wsparcie jest niezbędne (do czego jeszcze wrócę innym razem). Jednak nic nie zastąpi solidaryzowania się jajników i przyjacielskiej paplaniny dwóch (lub więcej) bab.
Zatem Moje Drogie Czytelniczki, jeśli ciśnie Wam się na usta słowotok, którego nie ma komu wykrztusić - zapraszam. A - dresik znacie.
Teraz natomiast pozostawiam Was same z moją tytułową refleksją i wracam do lektury.

poniedziałek, 13 maja 2019

nasze własne Nanga Parbat

Kochamy góry. Niewątpliwie. Co roku wracamy w te magiczne miejsca. Martyna Wojciechowska trafnie powiedziała, że człowiek w góry idzie po ciszę. Tę ciszę, którą tak trudno w zamieszkach naszego życia odnaleźć. Zgadzam się z nią całkowicie. Kiedy przemierzasz szlaki i patrzysz na pejzaż z dużej wysokości, wszystko nabiera innej perspektywy. W miejscach turystycznych trudno o ciszę dosłownie, lecz zawsze istnieje jakiś zakątek gdzie ten spokój można odnaleźć. 
Nawiązuję do gór właśnie dziś, mimo, że codziennie przemierzam szlaki nadmorskich nizin, gdyż na regał odłożyłam ostatnio przeczytane dwie książki. Niezwykle inspirujące. Przesunąć horyzont, Martyny Wojciechowskiej oraz Czapkins, Dominika Szczepańskiego. Jednak nie będę dziś recenzować. Pragnę podzielić się refleksją, wydaje mi się ponadczasową.
Tragiczne wiadomości z Nanga Parbat o Tomaszu "Czapkinsie" Mackiewiczu obiegły cały świat. W moim jednak odczuciu w szokujący sposób z tych wysokich gór stoczyła się lawina ludzkiego niezrozumienia i bezmyślnej podłości. Krytyka bijąca w Polaka, miłośnika gór, jest wprost nieprawdopodobna. W obliczu tragedii, my współrodacy, okładamy leżącego tam w wysokościach, nieżyjącego już człowieka, który dokonał właśnie takiego wyboru w życiu, by pójść po morzenie. Zdobył je. Lecz nie nam oceniać czy gra była warta świeczki. Świeczki, która Tomkowi niestety zgasła, lecz taki był jego wybór. 
Nie rozumiem, dlaczego w naszej mentalności brakuje miejsca na wyrozumiałość. Każdy z nas oczekuje, że zrozumiemy jego właśnie wybory, lecz gdy chodzi o akceptację wyborów drugiego człowieka, niewątpliwie wielu z nas ma z tym problem. Jeśli nie potrafimy dostrzec cudzej perspektywy, to tym bardziej nie zabierajmy się za jej ocenę!
W którymś z artykułów przeczytałam, że góry to przestrzeń wolności. To doskonałe określenie. Wiąże się z nim nie tylko to niesamowite i tajemnicze uczucie, które przepełnia Cię kiedy zdobywasz szczyty (nawet jeśli wjeżdżasz tam tylko kolejką górską z małym dzieckiem na kolanach, zbyt małym by iść). To również przestrzeń osobistych wyborów, miejsce gdzie nabierasz dystansu do całego świata. Tam na wysokościach dostrzegasz jak niewielki jest Twój własny świat i jego problemy. 
Trzy lata temu, kiedy przemierzaliśmy szlaki słowackich Tatr z małymi dziećmi na rękach, spotykaliśmy na każdym kroku ludzi z równie małymi dziećmi, z tym samym zachwytem w oczach i pasją do odkrywania kolejnych zakątków świata. Ludzi, którzy swoim dzieciom podarować chcieli ciekawość dla tajemnic i niezwykłości naszej ziemi, przyrody, ludzkiej natury. Jestem przekonana, że Ci ludzie zrozumieliby chęć zdobycia Nanga Parbat. Ja rozumiem, choć sama nigdy bym się na to nie zdecydowała (zwłaszcza z moją hipotonią), to szanuję decyzję tych, których serce rwie w te dzikie i nieprzewidywalne strony. Każdy z nas ma własne Nanga Parbat, na którego szczyt chcielibyśmy wejść. Tylko tchórze pozostawiają tę podróż w sferze nieosiągalnego marzenia, a swoje frustracje przelewają na bezpodstawny hejt, na zawsze pozostając u podnóża góry.  

fot. Tatry Wysokie - archiwum własne

czwartek, 28 lutego 2019

odczarować adopcję

Dziś parę słów o jednej z tych książek, które wbijają mnie w kanapę na długie godziny. Nawet nie dlatego, że jest tak nieprzyzwoicie dobrze napisana. Jej wyjątkowość tkwi we wzajemnej relacji jaką tworzy z moim sercem, z moją duszą i z moim życiem. Mowa o książce Magdaleny Modlibowskiej, Odczarować adopcję. Projekt ten, jak sama autorka wspomniała, miał być w pierwowzorze swoistym poradnikiem dla osób, które dojrzały bądź dojrzewają do myśli o adopcji, gdzie miały one znaleźć praktyczne wskazówki dotyczące całej procedury. Od wyboru ośrodka adopcyjnego, do uzyskania pełnych praw rodzicielskich. Jednakże w trakcie pisania, w samej autorce musiało dojść do bardzo wielu zmian, jeśli chodzi o koncepcję tej publikacji, gdyż efekt końcowy jest niebywale daleki od pierwszego zamierzenia, choć początkowy cel został również osiągnięty. Myślę, że podjęcie się tego zadania wprawiło w ruch całą machinę pamięci i tym samym dały nowe życie tamtym emocjom i uczuciom, które towarzyszyły podczas własnego doświadczania adopcji przez autorkę. Jak dowiadujemy się z treści książki, Magdalena Modlibowska jest mamą dwóch adoptowanych dziewczynek. W trakcie lektury poznajemy krok po kroku historię jej niezwykłego macierzyństwa, w którym od samego początku można wyczuć szczerość i prawdę. Autorka nie zamyka w sobie słabości i negatywnych uczuć, których doświadczyła. Dzieli się z czytelnikiem wszystkim co przeżyła podążając wybraną przez siebie drogą. Jednocześnie każdy rozdział zawiera w sobie nie tylko treść zawierającą konkretne informacje na temat adopcji, lecz posiada niezwykłe emocjonalne tło, które wypływa z serca samego autora. Tym bardziej uszlachetnia to całokształt publikacji. Mówiąc jednak o konkretach, znajdziemy tam definicje adopcji, jej formalny podział uregulowany przepisami prawa,  kolejne kroki jakie trzeba przebyć aby otrzymać kwalifikację rodzica adopcyjnego, a nawet adresy i telefony ośrodków adopcyjnych działających na terenie całej Polski. A wraz z tymi informacjami, tak bardzo potrzebne dla przyszłych rodziców adopcyjnych informacje dotyczące rozterek oczekiwania na dziecko, radość z pierwszego spotkania, sukcesy i porażki pierwszych miesięcy wspólnego formowania się rodziny, wybór przedszkola, szkoły, a także bardzo ważny aspekt jakim jest choroba sieroca, "depresja poadopcyjna" oraz poszukiwanie tożsamości przez adoptowane dziecko.  Ponadto warto nadmienić, iż każdy rozdział zakończony jest podsumowaniem zatytułowanym Okiem doświadczonej matki, w którym to autorka odnosząc się do omawianego w rozdziale tematu przedstawia go w perspektywie własnego doświadczenia, co czyni książkę jeszcze bardziej wiarygodną i ciekawą. Odczarować adopcję to książka niewielkiego formatu, za to pisana wielkim sercem i miłością. Bardzo treściwa i praktyczna. Serdecznie polecam!




Na koniec przytoczę jeszcze krótki cytat, który pochodzi z samego zakończenia książki, a w którym autorka w punkt ujmuje to jak będzie wyglądać Wasza rodzina gdy pojawi się dziecko:
 "(...) a wraz z nim cały wachlarz przeżyć, o których nikt nie jest w stanie Ci powiedzieć więcej niż Ty sama zobaczysz, usłyszysz, poczujesz, realizując swoje rodzicielstwo. Popatrz na adopcję swoimi własnymi oczami, odczaruj ją dla siebie, jednocześnie pozostawiając w niej całą magię cudu narodzin". Bo tylko od nas samych, od naszego wysiłku i naszej pracy nad sobą będzie zależeć szczęście wszystkich członków rodziny. 

sobota, 19 stycznia 2019

najjedyńszy

Pewnego ranka Tygrysek wpadł na pudło z różnościami. Wśród nich było złote serduszko, z tych co kryją w sobie serca tęsknoty. Uradowany Tygrysek brykał ze szczęścia próbując otworzyć rodzinną pamiątkę, by zobaczyć jaką tajemnicę w sobie kryje. Twarz mamy, taty, siostry, brata, wujka czy też cioci? Niestety po otwarciu jego oczom ukazała się połyskująca pustka. „Jak to? – zapytał zdziwiony Tygrysek – A gdzie moja rodzina?” „Może powinieneś napisać do nich list i zaprosić ich do siebie?” – zasugerowało Maleństwo. Tygrysek uznał propozycję za fantastyczną i natychmiast zabrał się do pisania. Następnie wraz z Maleństwem wrzucili list do skrzynki, a wiatr poniósł przesyłkę w świat szeroki. Mijały tygodnie a odpowiedź nie nadchodziła. Zasmucony Tygrysek wciąż rozmyślał o tym kim jest jego rodzina? Jak się ma? Jak wygląda? „Jestem na tym świecie całkiem sam! – powtarzał nieustannie – Tak bym chciał poznać dziesiątki takich jak ja!” Maleństwo, starając się pocieszyć przyjaciela powiedziało: „A nie wydaje Ci się, że fajnie jest być jedynym takim, wyjątkowym i najjedyńszym?” Tygrysek zasmucony nie odpowiedział  i wrócił do swojej samotni, wciąż rozmyślając o tych nieznanych krewnych. Tymczasem Maleństwo wróciło do domu i rozpoczęło trening tygryskowych skoków. „Co się tu dzieje?” – zapytała mama Kangurzyca. „Nic takiego mamo. Ćwiczę super tygrysowy taniec. Chciałbym rozweselić Tygryska. Jest taki samotny. Tak bardzo chciałby poznać swoją rodzinę. A ja chciałbym mieć brata takiego samego jak on, wiesz.” Mama Kangurzyca chwyciła swojego synka na ręce i kładąc go do łóżka tak powiedziała: „Kochanie, a po co Ci braciszek taki sam jak Tygrysek skoro masz Tygryska takiego samego jak Tygrysek? Poza tym Tygrysek wcale nie jest samotny, ma nas. My jesteśmy jego rodziną, bo go kochamy”…
 
W niedzielny poranek cała nasza trójka zaległa na kanapie i zapatrywaliśmy się w milczeniu w ponadczasową bajkę naszego pokolenia. Tym razem do Stumilowego Lasu wkradła się samotność oraz potrzeba odnalezienia swoich korzeni przez Tygryska. Wyprawa w ich poszukiwaniu zakończyła się dla niego ogromnym rozczarowaniem. Jednak miłość najbliższych, chociaż biologicznie obcych, okazała się nieocenionym lekiem…
Wielkimi krokami zbliża się chwila kiedy i w naszym domu zapadnie pytanie Skąd ja się wziąłem? Nie boję się tej chwili. Z naiwnością Kubusia odpowiem, że z serca. Z miłości. Tej najjedyńszej. W końcu my jesteśmy Twoją rodziną, bo Cię kochamy…


piątek, 18 stycznia 2019

jeż

Jakiś czas temu podzieliłam się z Wami doświadczeniem podjęcia ważnych rozmów o adopcji z moim kochanym czterolatkiem. Niestety próby te zakończyły się fiaskiem. Pojawiła się wtedy lektura pod tytułem JEŻ Katarzyny Kotowskiej, którą notabene otrzymałam w prezencie od jednej z moich czytelniczek. 






JEŻ to opowieść o kobiecie i mężczyźnie, którzy z utęsknieniem czekają na własne potomstwo. W międzyczasie tracą w sercu radość życia, zaś ich świat pozbawiony zostaje wszelkich barw. Któregoś dnia decydują się na podróż do Pani Która Wie, by ta pomogła im odnaleźć ich dziecko. Tak też się stało. Jednakże poznawszy swojego synka przeżyli wielkie zdziwienie i do końca nie byli pewni czy to naprawdę ich syn, gdyż ten pokryty był cały kolcami. Wyglądem przypominał tytułowego jeża. Zaufali jednak sercu i rozpoczęli wspólną wędrówkę przez życie. Z każdym miesiącem  zbliżali się do siebie coraz bardziej, ich miłość wzajemna rosła w siłę, aż w końcu nie pozostało na chłopcu ani jednego kolca.
Ta wyjątkowa opowieść Katarzyny Kotowskiej jest uosobieniem wrażliwości i delikatności tematu adopcji. Szczególną zaś wartością tej lektury jest obraz dziecka, który otoczony kolcami stanowi metaforę strachu, lęków i wypracowanych schematów samoobrony. Jest to szczególnie ważny aspekt adopcji, o którym nie należy zapominać. Wymaga on od rodziny adopcyjnej delikatności, cierpliwości oraz wytrwałości i konsekwencji. Jest to ciężka praca nad samym sobą i nad wzajemnymi relacjami. To właśnie prezentuje lektura JEŻA. Jest historią o miłości trudnej lecz niepokonanej.
Serdecznie polecam książkę pani Kotowskiej, nie tylko rodzicom, których temat adopcji bezpośrednio dotyczy, lecz wszystkim rodzicom, chcącym ze swoimi pociechami rozwinąć takie zagadnienia jak samotność, smutek, strach itp. Jednakże w mojej ocenie jest to lektura dla starszych dzieci, które osiągnęły już wiek szkolny. Lektura w swej treści nie należy do najłatwiejszych i prostych, dlatego też dla najmłodszych dzieci, zdecydowanie polecałabym np. bajkę o Kubusiu Puchatku, o której już jutro.  

piątek, 11 stycznia 2019

choroba braku miłości

Co o niej wiesz? Zapewne tyle co ja do wczoraj. Czyli mniej więcej tyle, że jest to zaburzenie wywołane zerwaniem więzi z matką, które charakteryzuje się uporczywym i monotonnym kołysaniem się oraz alienacją społeczną. Zgadza się? Właśnie taki stereotyp tkwi w niemal każdej głowie, dla której temat ten nie jest bliski. Jednakże my, rodzice adopcyjni, powinniśmy mieć wiedzę o tej chorobie co najmniej przyzwoitą, gdyż każde z naszych dzieci przekroczyło ten niebezpieczny próg całkowitego zerwania więzi z rodzicami biologicznymi. Sam ten fakt stanowi już pewne ryzyko pojawienia się zaburzeń w rozwoju fizycznym i psychicznym dziecka, nawet tego najmniejszego(!). Ale po kolei.




Dziś posłużę się książką, która według mnie jest lekturą obowiązkową każdego rodzica adopcyjnego, gdyż autorka na płaszczyźnie własnej historii porusza wiele dylematów, z którymi boryka się sporo rodzin. Zawiera także mnóstwo porad praktycznych dotyczących samej procedury adopcji, włącznie z adresami ośrodków adopcyjnych w całym kraju. A do tego jest niezwykle emocjonalna i przesiąknięta wręcz miłością do własnych dzieci. Mowa o książce Odczarować adopcję, Magdaleny Modlibowskiej. Nie będę recenzować całości, po prostu polecam! A moją uwagę zwrócił głównie temat choroby sierocej. Głównie dlatego, że podczas szkolenia w ośrodku adopcyjnym nie pamiętam, aby temat ten był poruszany, a jeśli był, to na pewno nie dostatecznie wyczerpany. Istnieje również ryzyko, że najzwyczajniej w świecie wagarowałam myślami zrywając niebieskie migdały. Jednak wykluczam całkowicie, że nie usłyszałabym zupełnie nic, nawet zrywając te migdały. A przecież to takie ważne! Do rzeczy jednak. Zacznę od teorii. 

Zjawisko choroby sierocej nazywane jest inaczej chorobą braku miłości. Jej przyczyną jest zarówno brak obecności fizycznej rodzica (lub opiekuna), jak i emocjonalnej. Choroba sieroca dzieli się na trzy fazy:
1) protest przeciwko rozłące, objawiający się krzykiem, płaczem, agresją; pojawiają się zaburzenia snu, nadpobudliwość, niepokój;
2) gdy protest nie przynosi skutku, dziecko wchodzi w fazę rozpaczy; dziecko wciąż odczuwa ból, zagrożenie i lęk; faza ta charakteryzuje się apatią, płaczliwością, smutkiem, brakiem apetytu, a nawet autoagresją; "klejeniem się" dziecka do obcych osób lub wymuszaniem głaskania, jednocześnie należy wspomnieć, że zachowania te przybierają formę patologiczną;
3) wyparcie, czyli pogodzenie się dziecka z losem, zobojętnienie; i tu właśnie pojawiają się znane wszystkim zachowania stereotypowe, czyli uporczywe powtarzanie czynności np. kiwanie się, stukanie przedmiotami, gapienie się w sufit; charakterystyczne jest również spowolnienie rozwoju umysłowego oraz emocjonalnego, labilność emocjonalna, zaburzenia układu nerwowego, nieprawidłowe napięcie mięśniowe, apatia, stany depresyjne.
[za: M, Modlibowska, Odczarować adopcję]

To naprawdę wielki teoretyczny skrót. Jednakże nie chciałabym pisać rozprawy naukowej. Chodzi tylko o zaznaczenie złożoności problemu. W książce czytamy o dwóch adopcjach i dwóch przypadkach choroby sierocej. Jeden z nich dotyczy okresu niemowlęcego. Tak właśnie! Zapewne dziwisz się, że ta choroba może dotyczyć niemowlaka. Jak to? Przecież zaledwie dwa miesiące minęły do czasu odnalezienia nowych rodziców! Przecież miało profesjonalną opiekę. A jednak...   Autorka wspomnianej publikacji słusznie zwraca uwagę czytelnika na oczywisty fakt naturalnej więzi matki i dziecka, która rozpoczyna się już w łonie, gdzie rytm biologiczny ciała matki wyzwala w dziecku poczucie bezpieczeństwa, utrwalane później, po urodzeniu, poprzez przytulanie kołysanie, podawanie pokarmu itp. Zmierzenie się dziecka z nową, nieprzyjemną rzeczywistością, z nieznanymi bodźcami natychmiast po urodzeniu, jest dla noworodka trudne. Dlatego niezwłocznie po urodzeniu dziecko trafia w ramiona matki, by poczuć ukojenie. Co więc odczuwa noworodek, którego pozbawia się nagle fizycznej bliskości z matką? Jak ogromny strach towarzyszy takiemu dziecku? Pewnie nasza wyobraźnia tego nie sięga. Dlatego Drodzy Rodzice Adopcyjni, powinniśmy być czujni także przy opiece nad najmłodszymi dziećmi. Niepłaczący i bierny niemal niemowlak to niekoniecznie z natury supergrzeczne dziecko. Być może zerwana więź, dłuższa hospitalizacja, bądź pobyt w domu małego dziecka, gdzie dzieci jest kilkanaścioro, odbiły swe piętno w postaci choroby sierocej. Choroby braku miłości. Na którą jednak jest lekarstwo, systematycznie i konsekwentnie podawane. Jest nią miłość, wspomagana rodzicielstwem bliskości (o którym innym razem). Przyznam szczerze, że czytałam ten rozdział książki z zapartym tchem, od razu analizując pierwsze doświadczenia z naszymi dziećmi. Jaka była pierwsza reakcja, jak reagowały na nasz dotyk, głos? Zwłaszcza córka, która wymagała intensywnej rehabilitacji. Może wymagała jej właśnie dlatego? Jednak nie.  Z całą pewnością i radością w sercu mogę stwierdzić, że nasze dzieci od razu trafiły do ciepłych i opiekuńczych rąk. Rąk, które nie tylko karmiły i dbały o higienę, ale także tuliły, głaskały i pieściły, dostarczając tym samym tego co dziecko potrzebuje w pierwszych miesiącach swojego życia najbardziej. Za co jestem ogromnie wdzięczna! I choć pierwszy kontakt z naszymi pociechami to głównie płacz (co właściwie można odczytać jako prawidłową reakcję na pierwszy kontakt z nową, nieznaną jeszcze osobą) to z ogromną płynnością przeszliśmy do zaufanych uścisków. Pamiętam jak syn zasypiał mi rękach, córka uspakajała się na rehabilitacji wyłącznie w moich ramionach, jakby ktoś magicznym przyciskiem wyłączył dźwięk tej malutkiej istoty. Niesamowite ile mamy szczęścia...